- Planowałam się dzisiaj trochę pou... - zaczęłam, jednak Rafa przerwał mi wskazując na trzymane reklamówki wypełnione alkoholem.
- Marc zerwał z An, trzeba go trochę pocieszyć. Zbieraj się - uśmiechnął się w ten charakterystyczny dla niego sposób.
- Pozwolisz, że się tylko przebiorę - uśmiechnęłam się wskazując na swój obecny strój - dresy i za dużą koszulkę. Chłopak kiwnął głową i wraz z Jonathanem rozsiedli się w salonie. Naciągnęłam na siebie pierwsze lepsze spodnie i top, włosy związałam w kok i wróciłam do chłopaków.
- Coś więcej wiadomo? Czemu zerwali, czy coś? - zapytałam pakując do torby rzeczy potrzebne mi na jutro do szkoły. Byłam pewna, że do domu wcześniej niż jutro nie wrócę.
- Bo to idiotka, a ja mówiłem to od samego początku tylko nikt mnie nie chciał słuchać? - Alcantara założył dumnie ręce na piersi.
- Podobno wróciła do byłego - wyjaśnił Jonathan, który uważnie śledził każdy mój ruch. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Dziwka - mruknęłam pod nosem - No to chodźcie do tego biedaka - Chłopacy posłusznie podnieśli się z kanapy. Mieszkałam blisko swojego przyjaciela więc po kilku minutach staliśmy już pod jego drzwiami. Gdy tylko nam otworzył, Rafinha już wymachiwał przed nim zakupionym alkoholem.
- Czytacie mi w myślach - Marc wymusił uśmiech i wpuścił nas do środka. Pomocnik od razu udał się do kuchni w celu zmrożenia zapasów a ja z gospodarzem i Jonatanem usiadłam w salonie.
- Jak się ma nasz świeżo upieczony singiel ? - usiadłam obok przyjaciela przyglądając mu się uważnie. Nie wyglądał na smutnego, bardziej... Zmęczonego.
- Zaskakująco dobrze - minimalnie uniósł kąciki ust - Myślałem, że gorzej to zniosę, a w sumie to poczułem ulgę.
- Uwolniłeś się od kobiety, która zatruwała ci życie od dłuższego czasu - Dos Santos uśmiechnął się rozkładając wygodniej na fotelu.
- I dlatego musimy to porządnie opić - do salonu wszedł Rafinha z czterema butelkami w ręku. Rozdał każdemu po czym zajął miejsce obok mnie - Za czwórkę najgorętszych singli w całej Barcelonie - wzniósł toast, który wszyscy przyjęli ze śmiechem - I za jutrzejszy mecz, żebyśmy zagrali jak trzeba.
- Chyba nie powinniście dzisiaj pić, co? - spojrzałam na przyjaciół.
- Błagam cię, nie zamieniaj się w Thiago - młody Alcantara załamał ręce w teatralnym geście - To tylko towarzyski, a do jutra wieczór będziemy już jak nowo narodzeni.
- Poza tym jedno piwo jeszcze nikomu nie zaszkodziło - Bartra uśmiechnął się szeroko.
- Jedno powiadasz... - zaśmiałam się upijając łyka ze swojej butelki.
- Skup się, teraz musisz ocenić, ja - Rafa dumnie wskazał na siebie - Czy on - machnął głową w kierunku Jonathana po czym rozpoczęli kolejne taneczne zmagania. Leżałam na kanapie dusząc się ze śmiechu obserwując prace bioder obu panów.
- Remis - krzyknęłam starając się powstrzymać śmiech - Serio nie potrafię wybrać.
- To oczywiste, że ja jestem lepszy, my w Meksyku mamy to we krwi - Dos Santos dumnie wypiął pierś.
- Mam ci przypomnieć, że jestem z Brazylii? Helooooooł to my mamy największy karnawał na świecie, nie masz ze mną szans.
Ta lekka wymiana zdań po chwili przerodziła się w prawdziwą kłótnie, więc korzystając z tego, że panowie byli zajęci, ulotniłam się z salonu. Postanowiłam odnaleźć Bartrę, którego od dłuższego czasu nie widziałam. Zauważyłam, że drzwi od jego pokoju są uchylone, a gdy zajrzałam do środka ogarnął mnie przyjemny chłód. Podeszłam do drzwi balkonowych i ujrzałam chłopaka opierającego się o barierkę i wypuszczającego z płuc biały dym.
- Specjalnie się tu schowałeś, żeby ci palenia nie zabrali ? - zaśmiałam się podchodząc bliżej. Odpowiedział uśmiechem i wystawił w moim kierunku trzymanego blanta. Zaciągnęłam się i oddałam go właścicielowi.
- Taki był plan,z tobą ewentualnie mogę się podzielić - uśmiechnął się ponownie uwalniając dym z płuc - Jak do cholery mogłem być tak głupi, że nie zauważyłem, że ona się po prostu mną bawi? - podniósł wzrok spoglądając w niebo.
- Tak właśnie działa na nas miłość, czy tego chcemy czy nie. Przysłania nam oczy na wszystko co złe w drugiej osobie, nie dostrzegamy tego, albo nie chcemy dostrzegać. Szkoda, że uświadamiamy sobie jak jest naprawdę dopiero jak dostaniemy po dupie.
- Ta cała miłość jest do dupy, nic dobrego z tego nie wychodzi - westchnął lekko się uśmiechając - Bycie singlem serio jest najlepszą opcją, przynajmniej możemy robić co nam się podoba - przyjrzał mi się i zauważył że lekko drżę z zimna. Szybko pozbył się swojej bluzy zakładając mi ją na ramiona i przyciągając do siebie. - No i nie zapominajmy o naszej umowie - oparł podbródek o moją głowę obejmując mnie w pasie - W razie jakbyśmy mieli się zestarzeć jako samotni, machniemy szybki ślub w parku i po sprawie - zaśmiał się lekko.
- Zgodziłam się na to mając siedem lat, byłam młoda, głupia - zaciągnęłam się zapachem perfum chłopaka,które mieszały się już z zapachem alkoholu i marihuany.
- Chcesz mi powiedzieć, że zmieniłaś zdanie ? - Odsunął się ode mnie lekko, aby móc spojrzeć mi w oczy.
- Kto wie, kto wie - uśmiechnęłam się. Po chwili dobiegł nas huk, a po nim wiązanka przekleństw. Na balkonie pojawił się Rafinha, trzymający się za nogę i wciąż klnący pod nosem.
- Serio nie masz gdzie tych szafek stawiać, tylko pod nogami? - spojrzał gniewnie na przyjaciela - I co to ma być za obściskiwanie? Myślisz, że singiel jesteś to ci wszystko wolno?
- A co skarbie, zazdrosny? - roześmiał się Bartra wyciągając rękę w kierunku Brazylijczyka.
- I to jak - rzucił poważnie po czym dołączył do uścisku.
- A Jona gdzie? Poległ w tanecznym pojedynku?
- Ta i dlatego poleciał po pizze - roześmiał się odrywając się od torsu Marca.
- Puściłeś go najebanego po pizze? - patrzyłam z niedowierzaniem na przyjaciela
- To tylko dwie ulice dalej, spokojnie - nie przestawał się uśmiechać - Pizga tu, chodźcie do środka - nie czekając na nas, wrócił do domu.
Zabawne, że równocześnie wskoczyłbyś w ogień za swoich przyjaciół jak i wysłał ich do diabła, byle tylko mieć się z czego pośmiać. Wiedziałam, że przyjaźń jest dla Ciebie najważniejszą wartością w życiu ( o dziwo ważniejszą nawet od futbolu ) i stanąłbyś na głowie, żeby tylko pomóc bliskim, którzy tego potrzebują, ale Twoja dusza dziecka i ta cholerna nieodpowiedzialność często wygrywały ze zdrowym rozsądkiem. Zdawałeś sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznie jest się włóczyć po naszym osiedlu nocą, szczególnie jeśli jest się pijanym Jonathanem. Dzięki Bogu jemu tego wieczora nic się nie stało, ale Ty, zawiodłeś mnie, bardzo. Zresztą... Nie pierwszy i ostatni raz, prawda Rafa?
Po tym jak ze złością wyłączyłam budzik, wzięłam szybki prysznic i lekko ogarnęłam, weszłam do salonu gdzie na kanapie leżał zmarnowany Jonathan. W kuchni znalazłam tabletki przeciwbólowe i położyłam je wraz z wodą na stole obok chłopaka. Pogładziłam go po policzku przyglądając mu się z rozczuleniem. Biedny mały Jona w końcu porządnie zaszalał. To nie będzie dla niego łatwy dzień. Uchylił powieki przyglądając mi się nieobecnym wzrokiem.
- Śpij, ja lecę do szkoły, ale tu masz coś co może ci się później przydać - z uśmiechem wskazałam na stół. Od razu podniósł się do pozycji siedzącej i połknął tabletki opróżniając przy tym butelkę wody.
- W życiu się tak nie nawaliłem - mruknął trzymając się za głowę - Czuje się fatalnie.
- Spokojnie, to przejdzie - uśmiechnęłam się, jednak było mi go szkoda bo dobrze wiedziałam jak cierpiał.
- Dzięki bardzo za tabletki i wodę, chyba właśnie uratowałaś mi życie - zaśmiał się lekko - Serio zamierzasz po takiej imprezie iść do szkoły? Podziwiam.
- Mus to mus nie? - skrzywiłam się - No i nie każdy wczoraj aż tak zaszalał - zaśmiałam się targając go po włosach - Połóż się jeszcze, musisz być wypoczęty na mecz - pocałowałam przyjaciela w policzek i podniosłam się z kanapy.
- Jeszcze raz dzięki - uśmiechnął się, po czym ponownie zakopał pod kocem.
Wróciłam do kuchni nalewając sobie soku. Poczułam jak ktoś obejmuje mnie od tyłu.
- A ty co, spać nie możesz? - usłyszałam za sobą. Odwróciłam się przodem do chłopaka.
- Lece do szkoły skarbie - zaśmiałam się widząc jego skrzywioną minę - A ty co?
- Trochę zaschło w gardle - zaśmiał się i sięgnął po szklankę którą przed chwilą napełniłam.
- Rafa to mo... - nie skończyłam bo chłopak już odstawiał pustą szklankę na blat.
- Co twoje to i moje - uśmiechnął się szeroko i pocałował mnie w czoło - Idę się jeszcze położyć, baw się dobrze w szkole.
- Na pewno będę - skrzywiłam się, sięgając po swoją torbę. Chciałam już wychodzić gdy chłopak złapał mnie za rękę obracając w swoją stronę.
- Wpadniesz na mecz?
- O której?
- 18.30 - uśmiechnął się w taki sposób, że nie sposób mu było odmówić.
- Pewnie, że będę, żeby wpierać moich trzech gorących singli - zaśmiałam się.
- Nie słyszą nas, więc nie musimy już kłamać. Oboje wiemy, że z tej trójki tylko ja jestem cholernie przystojny i to dla mnie tam przyjdziesz.
- Oj Rafa, Rafa - zaśmiałam się, uwalniając dłoń z uścisku chłopaka - Może cię zaskoczę, ale świat nie kręci się wokół ciebie.
- Jak to nie, przecież dokładnie tak jest - przytulił mnie do siebie - Ale nie martw się, pomimo, że nie jesteś aż tak zajebista jak ja, to poświęcę ci czasem trochę uwagi.
- Doceniam to i takie tam, ale jak zaraz nie wyjdę to spóźnię się do szkoły.
- No i co z tego - uśmiechnął się szeroko nie wypuszczając mnie z objęć.
- To z tego, że chciałabym się dostać na jakieś fajne studia, a więc żegnam cię, wracaj do krainy snów i widzimy się na meczu - cudem wyswobodziłam się z ramion Brazylijczyka i udałam się do szkoły.
***
Rozdział nie należy do moich ulubionych, jest jaki jest.
A to zawładnęło moim sercem, aż sie źle poczułam, że w tej historii zrobiłam z nich takich wrogów.
Kochani bracia Alcantara.